Lato
zaczęło się na dobre, niosąc powódź, błoto i smród zgnilizny.
Na szczęście odór rozkładających się trupów nie docierał
osiem metrów nad poziom gruntu.
Mads
siedział w progu domku na drzewie, łowiąc ryby na dziwaczną
wędkę, długą i cienką. Nie brały za dobrze – odkąd zaczął,
udało mu się złapać tylko jedną, a do tego małą i
powykrzywianą. Miał nadzieję, że nie była napromieniowana,
skażona ani mutagenna – chciało mu się jeść, a poza tym
przypuszczał, że kiedy Sasza poczuje się lepiej, zażąda żarcia
i pewnie sam opieprzy tę rybeńkę razem z flakami i ościami.
–
I
jak, biorą?
O,
właśnie. Z Marceliną też wypadałoby się podzielić. Była mała
i chuda, ale skoro miała niemal tyle samo sił co oni, pewnie jadła
też niewiele mniej.
–
Nie
– odparł, klepiąc swoją zdobycz.
Dziewczyna
usiadła obok niego, krzyżując patykowate nogi.
–
A na
co je łowisz? – spytała, biorąc rybkę i oglądając ją ze
wszystkich stron.
–
Na
robaki – odpowiedział. – Trochę jest pod korą, trochę w
liściach. Zastanawiam się, czy nie przerobić tej ryby na przynęty,
ale jak nic nie weźmie, to zostaniemy bez normalnego żarcia.
Marcelina
zagryzła wargi, pokręciła głową i spojrzała w dół, skupiona.
–
Zaczekaj
– powiedziała nagle. – Wiem, co możemy zrobić.
Wstała
i ominęła go, wchodząc do domku. Rozległ się twardy dźwięk
strumienia uderzającego o dno wiadra, a jakąś minutę potem
dziewczyna stanęła w progu, przywiązując do ust i nosa szmatkę
nasączoną czymś żółtym i śmierdzącym.
–
Co
się gapisz – warknęła niewyraźnie. – Szczyny są dobre na
skażenie. Idź i przygotuj tę rybkę, a ja znajdę ci taką
przynętę, że się posrasz z wrażenia.
I
zaczęła złazić po drabince, szybko i zręcznie jak małpka. Mads
pokręcił głową i, zabezpieczywszy wędkę, wszedł do środka i
położył rybę na prowizorycznym, drewnianym blacie.
Sasza
wciąż spał, ale wyglądał już lepiej. Oddech mu się uspokoił,
a gorączka chyba całkiem już spadła. Jak się obudzi, będzie
chciał żreć – to było jasne jak słońce, a mało rzeczy
jaśniało równie mocno jak słońce nad Everglades.
–
Saszka?
– zagadnął Mads, rozkrawając rybie brzuch bagnetem. – Saszka,
złoto ty moje pierdolone, jak się teraz czujesz?
Sasza
mruknął coś niewyraźnie. Ryba pachniała normalnie, jak ryba.
Kolor też miała zupełnie normalny, może trochę ciemniejszy.
Chłopak nie zdołał się też dostrzec żadnych nadprogramowych
organów, chociaż może to dlatego, że na rybiej anatomii nie znał
się zupełnie.
–
Masz
już przynętę – wydyszała Marcelina, stając w progu i opierając
się o futrynę. Weszła do środka i dokładnie obmyła usta,
krzywiąc się i klnąc pod nosem, ale zaraz wyszła z powrotem na
ganeczek.
Usiadła,
wzięła wędkę.
–
Pofiletuj
tę rybkę, Mads – poleciła. – Jak będzie brało, to cię
zawołam. Taaakie rybeńki tu pływają, człowieku, mówię ci. Sama
nie dam rady wyciągnąć, do tego chłopa potrzeba. Albo chłopa z
babką, to najlepiej, bo ty sam też możesz nie uciągnąć.
Spróbował
wykroić rybie wnętrzności, ale tylko je rozbebeszył i
rozpaskudził. Nie mógł pozbyć się kręgosłupa, więc go
zostawił, a żebra wyrzucił za okno. Wytarł ręce w spodnie i
usiadł na progu, obok Marceliny.
–
Nie
bierze – stwierdziła ze smutkiem dziewczyna. – A przynęta taka,
że palce lizać. Saszka już się czuje lepiej, co? Że też musiał
się rozchorować! We trójkę byśmy dużo szybciej wyciągnęli to,
co złapiemy!
–
Nie
wydaje ci się, że dzielisz skórę na niedźwiedziu? – spytał
cicho Mads.
Marcelina
zachichotała cicho, oddając mu wędkę.
–
Moja
babcia zawsze tak mówiła – odpowiedziała. – Myślałam, że
tylko Polacy tak mówią. Ale masz rację, dzielę skórę na
niedźwiedziu. Zawsze dzielę. Jak złapiemy niszczukę, to ją
usmażymy, a z jej ogona i z tego maleństwa ugotujemy rosół dla
Saszy. Na dole widziałam niszczukę długą na półtora metra, pięć
stóp znaczy. Jakbyśmy ją złapali, to byśmy jedli do jutra. Bez
przerwy.
Zamilkła
na moment. Położyła się, zwieszając nogi z progu i opierając
plecy o podłogę chatki.
–
Mogę
ci zadać osobiste pytanie? – spytał nagle Mads, patrząc na nią
kątem oka.
–
Możesz,
pewnie – odparła, majtając złączonymi nogami. Miała dziwnie
dobry humor, widocznie radosna po znalezieniu tej tajemniczej,
fantastycznej przynęty.
–
Co
ci się stało w… w dekolt?
–
Mówisz
o tym? – Dziewczyna potarła długą, jasną bliznę. – Ach, to
jest skomplikowana sprawa.
Usiadła
spokojnie, wychyliła się do przodu i spojrzała w mętną wodę.
–
To
się stało, jak miałam czternaście lat – odparła cicho, ciągle
trąc sznyt. – Kiedy… kiedy zgwałcili mnie żołdacy sędziego.
Mads
popatrzył na nią, ale zaraz odwrócił wzrok. Nie wiedział, gdzie
podziać oczy.
–
Słyszałeś
o pożarze na przedmieściach Miami w trzydziestym trzecim? –
spytała sucho, zbyt sucho. – Nie martw się. To nie było
nietaktowne pytanie. Było normalne. Mam na to wyjebane. Słyszałeś?
–
Słyszałem
– odparł Mads, patrząc na nią w końcu. – Kto nie słyszał?
–
Może
to zbieg okoliczności – ciągnęła dalej Marcelina – ale
zginęli wszyscy czterej. Kiedy to już się stało… ze mną,
znaczy… wybrałam ze swojego ciała wszystko, co po nich zostało,
i nasączyłam tym taką specjalną kukiełkę. A potem rzuciłam ją
w ogień. Dlatego też… – Zrobiła przerwę. – Dlatego też
muszę znaleźć coś, co należy do sędziego Marxa.
Mads
spróbował ją objąć, żeby dodać jej otuchy, ale ona odepchnęła
go ze śmiechem.
–
Daj
spokój, to było dawno. – Uśmiechnęła się niezbyt
przekonująco. – Może teraz ty powiesz mi, co ci się stało w
nos, co?
–
Co?
– zdziwił się, niepewnie dotykając swojego wielkiego orlego
nosa. – No… moja matka była metyską.
–
To
sama widzę – odparła Marcelina. – Ale był złamany. To widać…
to bardzo widać. Wykoślawił ci się na pół twarzy.
–
Ale
to nie jest poważna historia, jak twoja – zastrzegł, trochę
speszony. – Po prostu… kiedy miałem dziesięć lat, nazwałem
Nataszę Iwanownę suką. Tłukła mnie za to kolbą karabinu po
mordzie.
Dziewczyna
zaśmiała się krótko.
–
Widać
naprawdę kawał z niej suki – stwierdziła. – Nie wyobrażam
sobie ciebie mówiącego coś takiego do kobiety. No, do nikogo w
sumie. Co zrobiła?
–
Powiedziała,
że mój ojciec sprzedał mnie jej za wódkę – odpowiedział cicho
chłopak. – Wcale nie jest z niej kawał suki… no, może trochę.
Dla wrogów na pewno. Ale mówiła prawdę, mój ojciec był kutasem.
Marcelina
parsknęła pogardliwie.
–
Mówienie
czegoś takiego dziesięciolatkowi świadczy o byciu kawałem suki –
stwierdziła twardo. – Bicie go po twarzy kolbą karabinu tym
bardziej. Babcia mi opowiadała o tej Nataszy Iwanownie… O świętej
Natalii i jej ostrzach. Ale skoro znasz Natalię, to znasz też panią
Nadieżdę Tkaczenko, prawda?
–
No,
znam – przyznał niechętnie, mając nadzieję, że nie pomylił
się, ufając temu biednemu Polaczkowi.
–
Naprawdę
jest matką Saszy? – spytała Marcelina. Chyba trochę zbyt
nachalnie, ale mogło mu się tylko wydawać.
–
Tak.
– Mads skinął głową. – Saszy… I moją też. Tak mi się
przynajmniej zdaje.
Spojrzał
w dół. Miał nadzieję, że zaraz coś się złapie, ale żyłka
była tak luźna, jak tylko mogła być. Dziewczyna chyba zauważyła,
że coś jest nie tak, bo oparła dłoń o jego ramię i powiedziała
cicho:
–
Widzę,
że mi nie ufasz. I myślisz, że kręcę. Ale uwierz mi, nienawidzę
sędziego tak samo jak familia Tkaczenków, a może nawet bardziej.
Dlatego chcę poznać panią Tkaczenko, rozumiesz? Dlatego chcę się
przyłączyć do jej desantu. Bo tylko przy takich ludziach jak oni
mam szansę go zniszczyć. Albo przynajmniej przyczynić się do
tego, że ktoś opluje jego ideały, spali mu dom i… no, i tak po
prostu.
Zamilkła
na moment.
–
Dlatego
nie przeszkadza mi nawet, że jest kacapką – mruknęła. –
Kiedyś nie cierpiałam ich wszystkich, ale teraz…
Urwała
nagle. W dole coś się poruszyło. Mads pomyślał przez moment, że
to jakieś duże zwierzę... może wielki aligator albo drzewny wąż,
bo falowało wysokimi zaroślami przez kilkanaście metrów. Ale nie.
To nie mogło być zwierzę.
Marcelina
szarpnęła go rozpaczliwie i pociągnęła do środka dokładnie w
chwili, kiedy z zielonej gęstwiny jak więcej zgniłej wody wylali
się żołnierze.