Po deszczu zza chmur
znów wyjrzało florydzkie słońce, przemieniając i tak parny las w nieznośną,
duszącą saunę.
Później, po paru
miesiącach czy nawet latach, kiedy Mads wspominał tamten okres, wszystko
widział jak przez mgłę – szeryfa z samoróbkami, lejącą się hektolitrami brudną
wodę, smród trójki przeraźliwie brudnych gówniarzy… Dokładnie zapamiętał tylko
ten koszmarny zaduch i zastanawiał się, jak w ogóle dawali radę oddychać.
Noc spędzili na pniu
powalonego drzewa, śpiąc na zmianę i na zmianę opędzając się od skorków. Rano
Marcelina wyciągnęła z wykrotu wielkiego, wielkiego wija i trochę go
przywędziła w dymie, bo było zbyt mokro, żeby rozpalić ogień. Zrobiła to chyba
tylko po to, żeby przestał poruszać tymi wszystkimi odnóżami, ale i tak
smakował całkiem nieźle. Nie myśleli o pasożytach czy obróbce termicznej, o
obrzydzeniu do jedzenia robactwa nawet nie wspominając – byli przeraźliwie
głodni i pół metra wysokobiałkowego śniadania potraktowali jak dar od Boga.
Wyruszyli bladym
świtem, łudząc się nadzieją, że wtedy będzie chociaż trochę chłodniej.
Nie było.
Kiedy w końcu dotarli
do porośniętej trampkami polany byli tak zmęczeni, że ledwie trzymali się na
nogach. Chociaż chłodny wieczór zbliżał się wielkimi krokami, oddychanie
stawało się coraz trudniejsze. Madsowi wydawało się, że to ze zmęczenia i miał
rację – wydawało mu się.
To był dym. Coś się
paliło.
Marcelina wrzasnęła
głośno i strasznie jak dusza potępiona i popędziła przed siebie. Sasza wyrwał
się za nią, złapał za pasek za dużych spodni.
- Nie idź tam –
wykrztusił z trudem, bo dym gryzł go i szczypał w gardło. – Nie patrz, nie…
Dziewczyna straciła
na moment równowagę i nie upadła tylko dlatego, że ją trzymał.
- Puszczaj! – wydarła
się ochryple, jakby zaraz miała zedrzeć sobie krtań. – Puszczaj mnie, ty
kacapie, ty rusku, tu pierdolony moskalu! Puszczaj!
- Ej, polaczku! –
zdenerwował się Sasza. – Polaczku, przes…
Urwał, kiedy
dziewczyna odwinęła się i z całych sił przywaliła mu pięścią w brzuch, aż się
zgiął. Poprawiła kolanem w krocze, a łokciem w kręgosłup. Sasza jęknął i
przewrócił się na bok, a że cały czas mocno ją trzymał, to upadła na niego.
Od razu puścił jej
pasek, ale ona nie wstała i nie pobiegła dalej. Zamachnęła się za to i
grzmotnęła go pięścią w twarz, raz i drugi, i trzeci, i biła ciągle i ciągle,
dysząc ochryple, spazmatycznie.
- Nie dotykaj mnie! –
wrzasnęła. – Nie dotykaj mnie, ty jebana ruska świnio!
Mads przypadł do niej
i złapał ją za nadgarstki, żeby odciągnąć od Saszy. Nie widziało mu się szarpanie dziewczyny, ale bał się, że Marcelina naprawdę
zrobi Saszce krzywdę.
Spodziewał się, że
będzie się wyrywała, że może nawet nie da mu się utrzymać. Ale ona zwiotczała
zupełnie, jakby całkiem opadła z sił.
- Puszczaj – jęknęła
tylko nieładnie, na wdechu. – Puuuść mnie…
Zrzucił ją z Saszy,
zupełnie już zdezorientowany, a ona upadła na mokrą, porośniętą mchem ziemię,
zwinęła się jak stonoga i zaczęła płakać. Głośno, przejmująco.
Mads stał przez
moment między nimi, nie wiedząc, kim się najpierw zająć – zapłakaną Marceliną
czy Saszą, któremu krew buchała z rozbitego nosa jak nie przymierzając z
rozszarpanej tętnicy.
Od konieczności
podejmowania decyzji wybawił go Aleksander. Zebrał się w sobie i, ocierając
krew rękawem przeraźliwie brudnej koszuli, podpełzł do Marceliny.
- Nie płacz –
poprosił ją słabo. – Nie płacz, polaczku-biedaczku, proszę.
- Będę! – jęknęła
dziewczyna między dwoma spazmami. – Bę-dę, zostaw mnie!
- Przepraszam!
Polaczku, ja cię przepraszam, słyszysz? Co mam zrobić, żebyś już nie płakała?
- Zobacz co z babcią
– wymamrotała. Wepchnęła sobie dłoń do ust, próbując się uspokoić. – Chyba się
zajebię, jeśli… - urwała nagle, nie mogąc powstrzymać łkania.
- Ja pójdę – odezwał
się nagle Mads.
Nie wiedział, czy
zostawianie ich teraz samych to dobry pomysł, ale wolał, żeby
zakrwawiony i obity Sasza nie właził w tę chmurę gryzącego dymu, a sam nie
chciał zostawać z Marceliną – nie wiedział, jak mógłby ją pocieszyć. Był
beznadziejny w pocieszaniu ludzi, to Sasza się na tym znał.
Mads zatkał usta i
nos mokrym, ubłoconym rękawem i ruszył w stronę dymiących zgliszczy, po
krótkiej chwili zupełnie znikając im z oczu.
Marcelina odetchnęła
ciężko. Nie płakała już; oddychała tylko tak głęboko, że zdawała się cała
puchnąć i kurczyć na przemian.
- Kacapie? – jęknęła
słabo.
Dyszenie też
spróbowała opanować. Wyszło jej z tego tyle, że zaczęła świszczeć.
Sasza uśmiechnął się
do niej miło.
- Tak, polaczku?
- Nie łap mnie, kiedy
się wyrywam – powiedziała szybko, wilgotno, między świstami. – To znaczy… nie
przytrzymuj mnie… kiedy sobie tego nie życzę. Wtedy zaczynam bić. Nie panuję
nad tym. Przepraszam. Przepraszam… że tak ci przylałam.
- Oj tam, nieważne! –
Sasza uśmiechnął się jeszcze szerzej, ocierając krew, która kapała mu z brody i
ust na koszulę. – Nie takie rzeczy w życiu mnie spotykały! To ja przepraszam,
nie powinienem był cię łapać.
- Nie powinno się
łapać dziewczyn, które tego nie chcą – wymamrotała.
Skrzywiła się, jakby
uznała, że jej słowa zabrzmiały głupio albo żenująco. Ale Sasza najwidoczniej
tak nie uważał.
- W ogóle nie powinno
się łapać ludzi, którzy tego nie chcą – powiedział ciepło. – Już nie płacz,
polaczku.
Przez moment było
cicho. Marcelina przestała świszczeć i już prawie-prawie się uśmiechnęła, kiedy
nagle twarz jej stężała.
Z opadającej powoli
chmury dymu wyszedł Mads. Zgięty, przygarbiony, z dłonią przyciśniętą do ust,
ruszył przed siebie szybko, nawet się na nich nie oglądając.
- Ej, psycholu! –
zawołał za nim Sasza, podrywając się z ziemi. – No hej, Mads, co z tobą?
A Mads mu nie odpowiedział. Tylko szedł
dalej.
Strasznie krótkie te rozdziały. Dlatego też ciężko mi coś powiedzieć poza tym, że właśnie za krótko, bo ledwie się człowiek wczyta, zaczyna się wczuwać w bohaterów i atmosferę, a tu już koniec. No nic, czekam na kolejny rozdział, oby trochę dłuższy :)
OdpowiedzUsuńZnalazłam dwa błędy:
OdpowiedzUsuń"Rano Marcelina wyciągnęła z wykrotu wielkiego, wielkiego wija"
Dwa razy "wielkiego", chyba że tak miało być xP
"Nie wiedział, czy zostawianie ich teraz samych to pomysł"
Chyba "dobry pomysł"?
Rozdział jak zwykle ciekawy i za krótki xP Szkoda Marceliny, bo po reakcji Madsa można się spodziewać, że jej babci nie spotkało nic dobrego. I kolejna porcja kłótni między Saszą i Marceliną, nadal uważam ich za uroczą parkę :>
Czekam na kolejny rozdział!
Witam!
OdpowiedzUsuńW imieniu swoim i całej Załogi ocenialni Shiibuya z przyjemnością informuję, że właśnie ukazała się ocena Twojego bloga. Pozdrawiam i życzę miłego dnia z nadzieją, że docenisz moją pracę i kulturalnie skomentujesz recenzję.
Dlaczego znów tak krótko? ;(
OdpowiedzUsuńBiedna Marcelina. Musiała przeżyć coś złego, skoro tak zareagowała na Saszę. W ogóle ta scena z nimi kupiła moje serce. To było takie urocze (choć straszne zarazem). I ta rozbrajająco pozytywna reakcja chłopaka - no po prostu szyjemy suknie ślubną i stawiamy ołtarz z tenisówek. A Mads będzie dróżbą.
Co do Madsa - jak zwykle wziął na siebie obowiązek starszego brata. Jestem ciekawa, co zobaczył, bo raczej nic przyjemnego. A znając ciebie - na pewno nie.
Jak zwykle intensywnie, wciągająco, klimatycznie i krótko. I smutno. I tak prawdziwie.
Łee, czemu nas tak katujesz? ;(
(Fajnie się z komciem wstrzeliłaś - dziś nad ranem napisałam kolejny rozdział, trochę dłuższy od poprzednich. Teraz tylko czeka na betę i wieczorem pewnie będzie. ;))
UsuńWitam,
OdpowiedzUsuńoj z Marceliną się nie zadziera, Saszka się o tym przekonał, ale co zobaczył Miszka, że nawet na nich nie zwrócił uwagi....
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hm, czyżby wypadek z piecem i sierotkami-żołnierzami?
OdpowiedzUsuńJa wiem. Wiem, że dzieje się dramat, że napięcie, że Sasza wreszcie się wykazał, Marcelina ma interesujący i wiarygodny odchył, przemoc krwiście napisana, a dzieciarnia nad wiek dojrzała, ale... Ale nic nie poradzę, że dla mnie ten rozdział wygrywa śniadanie z wija i polana porośnięta trampkami. Ot, magia dobrego detalu.