piątek, 13 czerwca 2014

Rozdział X


Hej!
Jak widzicie, blog żyje i ma się dobrze. Napisałam długachny jak na standardy tego opowiadania rozdział i proszę o konstruktywną krytykę, zwłaszcza jeśli chodzi o zachowanie bohaterów (głównie Saszy, on miał być z założenia naiwnym, nieogarniętym idealistą, ale czasem boję się, że robię z niego idiotę).
Miłego czytania! :)
Chociaż obudzili się z samego rana, wyruszyli dopiero koło pierwszej po południu. Wcześniej nabrali wody z miejskiej pompy; studnia musiała być dość głęboko kopana, bo woda śmierdziała bardziej żelazem niż błotem. Przeszukali też chaty – wynieśli z nich tyle żarcia, ile tylko znaleźli, a nie było tego zbyt dużo: kilka konserw, parę kilogramów suszonej kukurydzy i trochę śmierdzącego granulatu w słoikach. Sasza wprawdzie trochę kręcił nosem, że nie widzi mu się wtrynianie żarcia dla psów, ale Marcelina postawiła sprawę jasno: mieszkańcy Shroomville nie trzymali żadnych psów, więc żarcie było dla ludzi.
Znaleźli też coś dużo, dużo lepszego.
W zbudowanej na palach chacie szeryfa, w ciasnej izbie, na przykrytym zohydzoną przez starość ceratą stole leżała samoróbka. Jedna.
Sasza zagarnął ją chciwie, zważył w dłoni, ujął oburącz i wycelował w sufit.
– Fajna – stwierdził. – To chyba miał być Glock, nie?
– Nie – odpowiedziała mu cierpko Marcelina. – To miała być blaszana samoróba, która na oczy Glocka nie widziała i może wybuchnąć ci w rękach. Oddaj ją mnie albo Madsowi, bo zrobisz sobie krzywdę.
Sasza oklapł jakby i posłusznie odłożył samoróbkę na stół, ale zaraz podniósł ją i wsadził przybranemu bratu do wypchanego worka desantowego.
– Ciekawe skąd ten Polaczek-Biedaczek wie tyle o broni – mruknął pod nosem, patrząc spode łba na plecy dziewczyny, która zaczęła przetrząsać obłupane z farby szafki.
Wyrzucała z nich na podłogę pakuły i ohydne torebki foliowe, ale nie znalazła nic przydatnego poza puszką zwietrzałej herbaty i małą tabakierką z białego plastiku.
Z osady wyszli trochę weselsi mimo skwaru, a kichali tak, że ledwo im gąb nie pourywało. Kiedy potem o tym rozmawiali, udawali, że ich to śmieszy. Że byli młodzi i głupi, ale przy tym tacy wspaniali, tacy nonszalanccy. W głębi dusz jednak wszyscy troje dziękowali Najświętszej Panience, że nie usłyszeli ich żołdacy sędziego. Ani nic gorszego.
Szli dzień i noc, bez przerwy. Marcelina zapewniła ich, że dwie doby marszu od Shroomville jest kolejne miasteczko, Rosenfield. Miało ono znajdować się na mniej lesistym terenie, zaledwie kilkadziesiąt mil od oceanu.
Szli w milczeniu, żeby nie marnować oddechu. Marcysia zmęczyła się najszybciej z całej trójki, ale nie skarżyła się i nie narzekała, nie zwolniła nawet na chwilę, dopóki Sasza nie narzucił wolniejszego tempa. Z myślą o niej, ale nie powiedział tego na głos. Zdążył się domyśleć, że ciężko by ją tym obraził.
Szli więc. Przedzierali się przez zielony gąszcz i parli przez cuchnące bagno, a nad jednym akwenem przeszli po linie. Marcelina zaryzykowała stwierdzenie, że mogą być w nim aligatory. Nie pomyliła się.
Mignął im jeden, potem drugi, zsuwający się leniwie do mętnej wody spomiędzy korzeni drzew. Szarozielone jak bagno i leśne runo, gdyby się nie poruszyły, pozostałyby niewidoczne. Nie były duże. Średnie okazy pewnie przetrzebili głodni żołnierze, a dla tych naprawdę olbrzymich, chorych, pokrzywionych mutantów, było tu za czysto.
Te tutaj nie były dużo większe od sporego owczarka niemieckiego. Sasza się z nich śmiał. Śmiał się, dopóki Marcelina nie zwróciła mu uwagi na ich kły. Wystarczająco duże  i ostre, żeby odgryźć mu nogę.
Zatrzymali się dopiero tuż przed świtem. Było szaro i zimno, ale przynajmniej coś widzieli.
Rozbili się na osuszonej polance. Wyglądała na opuszczony obóz wojskowy, ale oni odebrali to jako dobry znak – skoro żołnierze już się stąd zmyli, to raczej nie wrócą.
A raczej odebraliby to tak, gdyby nie byli za bardzo zmęczeni. Marcysia usiadła na kawałku suchej ziemi i zdjęła plecak, patrząc przed siebie tępo. A potem uwaliła się na plecy i usnęła. Tak po prostu.
– Biedny Polaczek – mruknął Sasza.
Wyciągnął z worka koc i okrył nim dziewczynę, a potem nachylił się nad nią i zdjął jej okulary. Dziewczyna skrzywiła się i machnęła ręką, jakby odpędzała natrętną muchę, ale nawet go nie dotknęła.
– Czy ja wiem, czy biedny. – Mads wzruszył ramionami, trąc oczy. Był pewien, że ma pod nimi wory sięgające aż do szyi. – Przynajmniej nie ma problemów z zasypianiem.
Położyli się na ziemi i przykryli kocem, zbyt zmęczeni, żeby myśleć o zbiciu najprostszej chociaż pryczy.
– Wiesz, psycholu – mruknął Saszka. – Jesteśmy teraz jak na widelcu. Trochę się boję.
Sięgnął do jego plecaka, wyciągnął samoróbkę i położył za głową.
– On w ogóle jest nabity? – spytał niewyraźnie Mads, na wpół już śpiący.
– Tak – odparł szeptem Sasza. – Ale nie mamy amunicji. Musimy oszczędzać.
Mads bez słowa odpiął od uda pochwę z bagnetem i położył ją obok pistoletu. Aleksander uśmiechnął się do niego i oparł o tę broń swój nóż, składany, ale z ostrzem długim na sześć cali.
„Jest dobrze”, pomyślał Mads, chociaż wcale nie było. Schował bagnet pod kocem i chciał iść spać, ale Sasza szturchnął go mocno w ramię.
– Czego?
– Psycholu,  weź to zobacz.
Mads uchylił niechętnie oczy. Sasza machał mu przed twarzą jakimś kawałkiem blachy.
Złamaną saperką.
– Ludzie mateńki takich używali – szepnął, niezgrabnie odrzucając łopatę za ich głowy. Mówił czystą ruszczyzną zamiast lokalnego mieszanego rosyjsko-angielsko-hiszpańskiego narzecza, chociaż Marcelina nie mogła ich usłyszeć. Jak się uwaliła, tak spała, pochrapując cicho i świszcząco.  – Ja pierdolę… Ja pierdolę… Polaczek na pewno w końcu się skapnie i mnie znienawidzi.
– Skapnie się, że carscy to nasi?
– Nie bądź głupi! – żachnął się. – Przecież nie będziemy jej ciągle okłamywali. Poza tym… nie będziemy w kółko łazili po tym lesie, nie? Przecież wrócimy w końcu do Carskiego Sioła. Mateńka jest kochana, na pewno pozwoli nam zatrzymać tego Polaczka-Biedaczka. I jak Polaczek się skapnie, że to mateńki ludzie zaatakowali Shroomville, to znienawidzi i ją, i mnie. Bo wiesz… wiesz, czego się najbardziej boję, psycholu?
Mads przymknął oczy, zmęczony, ale już nie tak senny.
– Wiem, Saszka – odpowiedział szeptem.
Sasza milczał przez moment.
– Ale przecież ludzie mateńki… no, oni tak nie robią– wyszeptał, a brzmiał przy tym tak, jakby chciał przekonać przede wszystkim siebie samego. – Mateńka jest zła, kiedy zabijają cywilów. A babcia Marcysi nie była szpiegiem... Nie mogła być… Co nie?
– Chyba że naprawdę była z nimi Natasza – mruknął Mads.
– Jakie są na to szanse, jak myślisz?
Zawahał się przez chwilę.
– Nieduże – odparł w końcu. – Ona zawsze jest przy naszej mateńce… No i nie myślę, żeby już wyzdrowiała. O ile w ogóle wyzdrowieje…
Sasza milczał przez moment, zaciskając usta ze zmartwienia i patrząc gdzieś w bok umęczonym spojrzeniem. W końcu mruknął coś niezrozumiale i oparł czoło o ramię Madsa, rozluźniony i śpiący. Jezu, jakie to było dziwne, tak strasznie dziwne, chociaż wcześniej masę razy spali pod jednym kocem i przytulali się, żeby za bardzo nie zmarznąć.
Tak strasznie, strasznie dziwne…
Obudzili się, kiedy słońce stało wysoko na niebie, a Marcysia chodziła po osuszonej polance, rozcierając obolałe od zimna i wilgoci stawy.
– Cześć, dzieciaki! – przywitała ich, a głos miała skrzypiący i schrypnięty, ale prawie wesoły. – Suszy mnie, mogę twoją menażkę? Nie wzięłam swojej, nie wiedziałam, że się przyda.
– Jasne – odparł jej Mads, próbując osłonić oczy przed palącym słońcem.
Było mu mokro i gorąco. Spróbował zdjąć kurtkę, ale Sasza uwalił się na nim jak kloc i ani widział się obudzić.
– Saszka, rusz się.
– Ej, ale kacap to nie pedał, nie? – upewniła się nagle rozdrażniona Marcelina, gmerając w desantowym worku Aleksandra.
Wyjęła menażkę, z trudem, krzywiąc się, wyciągnęła pięciolitrowy bidon z wodą. I wtedy znalazła beret.
Ręce jej zadrżały.
– Co to jest? – spytała.
Mads nie miał pojęcia, co jej odpowiedzieć. Szturchnął tylko Saszę, który nadal spał jak zabity.
– Pytam się! – wrzasnęła na nich Marcelina, wybałuszając oczy. – Co to, do kurwy nędzy, jest?!
Sasza uchylił oczy i zaczął wygrzebywać się spod koca.
– Beret – wymamrotał.
– Skąd to masz?! – wydyszała dziewczyna.
Zaczęła cofać się w stronę lasu, w wyciągniętej ręce trzymając niebieski berecik, jakby myślała, że zasłoni się nim jak tarczą.
– Skąd to, kurwa, masz? – zawołała.
Sasza zerwał się na równe nogi i chyba chciał pobiec w jej stronę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.
– Z domu – odpowiedział w końcu. Nigdy nie umiał dobrze kłamać, a teraz w jego głosie słychać było tyle wahania, że każdy by się połapał.
Chyba że byłby głupi. Albo śmiertelnie przerażony i strasznie, strasznie wściekły.
– Jesteś żołnierzem?!
– Nie jestem – odparł, podchodząc do niej powoli. Nogi mu się trochę plątały. – Moja mama jest.  Jest z carskimi… nie bój się, proszę, nie musisz się bać!
Marcelina cofnęła się jeszcze o krok, wciąż próbując ogrodzić się od niego beretem. Zataczała się lekko, a chude nogi dygotały jej, jakby miała zaraz upaść.
– Chcesz ode mnie czegoś? – wycedziła złamanym już zupełnie głosem. – Jeśli czegoś ode mnie chcesz,  jeśli, kurwa, czegoś ode mnie chcesz, ty pierdolona ruska świnio, to lepiej powiedz mi to od razu!
– Jezu… – jęknął słabo Sasza. – Polaczku, proszę, posłuchaj mnie.
Nie mów tak na mnie! - wrzasnęła na niego.
To mnie posłuchaj! - też wrzasnął, ale zaraz się uspokoił i złagodniał, nie chcąc jej jeszcze bardziej wkurzyć.
Podszedł do niej wolno, z rozłożonymi ramionami i rozczapierzonymi palcami. Żeby widziała, że niczego nie trzyma, chociaż to było naiwne z jego strony – był od niej sporo silniejszy i ona o tym doskonale wiedziała.
– Jest coś, czego od ciebie chcę – odpowiedział jej cicho. – Żebyś przeżyła. I żebyś pomogła przeżyć nam. Tylko ta jedna… tylko te dwie rzeczy. Chciałbym stąd wyjść. Chciałbym… chciałbym móc znowu zobaczyć moją mamę, wiesz?
Pozwoliła mu podejść na długość wyciągniętego ramienia. Wtedy rzuciła beret na ziemię i złapała Saszę za kurtkę.
– Ile masz lat? – spytała wilgotnym głosem. Oczy miała mokre i spuchnięte.
– Szesnaście.
– Nie trzynaście?
– Nie. Szesnaście. Już prawie siedemnaście.
Przełknęła łzy.
– Szanujesz swoją matkę?
Zbiła tym Saszę z tropu. Spojrzał na nią zdziwiony, jakby zupełnie nie zrozumiał pytania.
– Pytam… – Zmarszczyła groźnie brwi, ale efekt zepsuło głośne pociągnięcie nosem. – Pytam, czy szanujesz swoją matkę!
– Jak nikogo na świecie! – odpowiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.
Stała przed nim jeszcze przez chwilę, szarpiąc na boki połami jego kurtki. Zaciskała przy tym zęby, aż szczęka jej drżała, a ścięgna na szyi napięły się jak postronki.
A potem przyciągnęła go do siebie mocno, gwałtownie. Uderzyła czołem w jego mostek, aż stęknął, ale nie zamierzała go bić. To byłoby zbyt oczywiste. Chciała… chyba, bo z nią nic nie wiadomo, chyba chciała się po prostu przytulić.
– Polaczku? – spytał niepewnie Sasza, zupełnie już zdezorientowany. – Znaczy... rany, nieważne. Jak ty się czujesz, co, biedaczku?
Spróbował ją objąć, ale w ostatniej chwili cofnął ręce i bezradnie uderzył się po bokach. Oczy latały mu na wszystkie strony, jakby nie wiedział gdzie należałoby spojrzeć w tak dziwacznej sytuacji.
– Dobrze – odpowiedziała mu Marcysia. Głos miała niski, chropowaty, z pobrzmiewającym echem skutecznie tłumionego płaczu. – Dobrze, kacapie. Przepraszam. Ciągle robię ci jakieś przypały.
– No dajże spokój! – Sasza uśmiechnął się do niej szeroko. Nie chcąc stać jak słup, ostrożnie złapał ją za szczupłe ramiona. – To normalne, że zachowujesz się teraz trochę dziwnie, w końcu… – urwał skrępowany, jakby zdał sobie sprawę z ogromu głupoty, jaką palnął. – W końcu trochę się w twoim życiu pozmieniało – dokończył niezgrabnie.
Marcelina parsknęła śmiechem. Łzy jej obeschły i wyglądała już całkiem wesoło. Zaskakująco wesoło, można by rzec.
– No tak troszeczkę! – Pokiwała ironicznie głową, mocno klepiąc go w ramię. – Ty czasem masz dziwne odzywki. Ale to nie szkodzi. Chodź, powinniśmy się zebrać.
Sasza podniósł beret i oboje wrócili w miejsce, w którym spali. Sasza rozsiadł się na kocu, energicznie i bardzo nieskoordynowanie próbując ściągnąć mokrą od rosy i potu ortalionową kurtkę, raz za razem kuksając przy tym Madsa – ni to niechcący, ni to przyjacielsko. Marcelina przykucnęła obok swojego plecaka i zaczęła w nim grzebać, ale w końcu nic nie wyjęła.
– A co ty jakiś taki przymulony, co? – spytał Sasza, kiedy już udało mu się wyplątać z wiatrówki.
Mads wzruszył ramionami. Jakoś głupio było mu słuchać ich rozmowy, więc otworzył konserwy. Ostrze otwieracza przebijające się przez blaszane wieczko działało na niego podejrzanie uspokajająco.
– Macie jedzenie – mruknął.
– A ty? – spytał Sasza, biorąc sobie konserwę z fasolą. Mielonkę oddał Marcelinie z jakąś dziwną usłużnością.
– Nie jestem głodny.
– Jedz i nie pierdol! – warknęła niewyraźnie Marcysia z ustami pełnymi różowej masy znakomicie udającej mięso. – Kawał chłopa z ciebie, jak nie zjesz śniadania, to skiśniesz nam po drodze!
– No dobra, dobra – mruknął Mads pod nosem, otwierając kolejną konserwę.
Zawartość nie wyglądała apetycznie, ale chyba pierwotnie była przeznaczona dla ludzi. Albo dla kotów, a kocia karma nie była tak podła jak psia. Nie chciało mu się szukać w worku niezbędnika, więc najpierw spróbował jeść bagnetem, ale że paskudztwo było za rzadkie, to po prostu przechylił puszkę i wlał sobie jej cuchnącą zawartość do gardła.
Otarł usta i wstał, żeby zabrać się za kopanie dołu na odpady.
– Mads? – odezwała się Marcelina, ostrożnie przelewając wodę do menażki.
– Co?
– Dziwny jesteś – stwierdziła.
Napiła się z aluminiowego rondelka, który zaraz podała Saszy.
– Nie jestem! – obruszył się Mads, próbując poradzić sobie z połamaną saperką.
– Jesteś i nie pyskuj! – warknęła Marcysia, krztusząc się trochę. Osłoniła usta ręką, ale zaraz jej przeszło. – Zostaw ten szpadel, pęknięty przecież jest, z gówna bicza nie ukręcisz. Napij się. Daj to, kacapie! – wzięła od Saszy pustą menażkę i nalała do niej więcej wody. – Napij się i ściąg tę katanę, bo mi gorąco od samego patrzenia. Z tobą też trzeba jak z gówniarzem?
– Poradzę sobie – żachnął się chłopak, ale wziął od niej menażkę i wypił całą zawartość.
– No, już nie pyskuj! – rzuciła pojednawczo Marcelina, niecierpliwie głaszcząc go po ramieniu.
– Wiesz co, Polaczku? – mruknął, patrząc na nią spode łba.
– Aha?
– Ty też jesteś dziwna.
Dziewczyna roześmiała się głośno, trochę za głośno, biorąc pod uwagę okoliczności.
– No i widzisz! – powiedziała wesoło. – Mówię ci, wpadnięcie do mojego dołu było największym fartem w twoim życiu!
– Nie było – odparł cicho, trochę zmieszany. – To znaczy… było w porządku. Nie obraź się czy coś, było dużym fartem, ale nie największym.
– Ja pitolę, jaki ty jesteś dziwny! – mruknęła, wstając i otrzepując tyłek z ziemi.
Kiedy zebrali się i ruszyli w dalszą drogę, słońce powoli, ale nieubłaganie zaczynało chylić się ku zachodowi. Marcelina, która zdawała się być naprawdę pewna, że świetnie zna drogę, stwierdziła, że tutaj w nocy będzie niebezpiecznie – więc nie powinni zatrzymywać się na nocleg, a w ogóle najlepiej by było, gdyby szli po drzewach. Uparcie odmawiała odpowiedzi na pytanie, co takiego może im grozić, ale poza tym była rozmowna i radosna.
– Ej, Mads! – odezwała się, kiedy wyszli z głębokiego błocka, mokrzy i oblepieni pijawkami.
Nawet to nie zepsuło jej humoru, chociaż musieli się zatrzymać na moment i wylać paskudztwo z butów.
– Skąd ty tak właściwie jesteś?
– Mówiłem już – wymamrotał Mads. – Jestem stąd.
– No nie pitol! – zirytowała się. – Ja jestem Polaczkiem, Saszka jest kacapem, ty też musisz skądś być! Stawiam na Danię, może na Szwecję.
– To źle stawiasz – odpowiedział cicho. – Bo Ameryka.
– Daj spokój, z takim nazwiskiem nie możesz być z Ameryki!
– Ale jestem – wyjaśnił. – Ojciec był z Norwegii, ale matka stąd.
– Nie widzisz, że jego matka była stąd? Przecież to nawet po rysach twarzy widać – odezwał się Sasza. – A mój tata był Ukraińcem – dopowiedział zaraz, jakby chciał zwrócić na siebie jej uwagę. – Nie dziwisz się, że mam ukraińskie nazwisko, chociaż jestem Rosjaninem?
– Pomyślmy – zastanowiła się Marcelina. – A, hm, już mam! – Strzeliła palcami. – Nie dziwię się, bo nie wiem, jak masz na nazwisko!
Sasza patrzył przez moment w bok, jakby się zastanawiał, czy na pewno powinien jej odpowiedzieć. Mads patrzył na niego błagalnie ponad głową Marceliny, próbując na migi pokazać mu, żeby się zamknął, ale przestał, kiedy dziewczyna się do niego odwróciła, ciekawa o co mu chodzi. Sasza i tak tego nie widział, zbyt zajęty patrzeniem przed siebie, więc odpowiedział:
– Tkaczenko. No wiesz… z tych Tkaczenków.
– Których? – zakpiła dziewczyna. – Jest masa Tkaczenków, to strasznie  popularne nazwisko.
Widząc wyraz twarzy, dodała szybko:
– No jasne, już czaję, co chcesz mi wcisnąć. Że jesteś synem carycy, tak? I ja mam ci w to uwierzyć? Mam uwierzyć, że caryca pozwala swojemu jedynemu dziecku pałętać się po lesie, w którym roi się od żołdaków sędziego?
– Nie caryca, a wielka księżna – poprawił ją Sasza. Cichutko, jakby się zawstydził. – I nie, nie pozwoliła.
Jasne że im nie pozwoliła. Po sześciu długich miesiącach próśb i błagań zgodziła się, żeby sami popłynęli na południe od Miami. Po trzydziestu godzinach fajnej przygody zniosło ich jakoś dziwnie na północ, a potem było tylko gorzej. Rozbili się o skały, nie mając pojęcia, gdzie może być najbliższy port.
A potem weszli do lasu i już nie znaleźli brzegu.
– No dobra – przyznała Marcelina. – No dobra, wierzę ci, ale tylko z jednego powodu. Nie dlatego, że tak ślicznie na mnie patrzysz, nie myśl sobie! Po prostu Mads wcześniej mówił, że zna Nataszę Iwanownę.
– To jemu wierzysz, a mnie nie? – zasmucił się Sasza.
– Nie, gdybyś ty teraz nie wystartował z tym tekstem, to jemu też bym nie wierzyła – wyjaśniła.
– Słyszałaś o Nataszy? – spytał cicho Mads.
Marcelina przewróciła oczami, uśmiechając się pobłażliwie.
– Daj spokój, każdy o niej słyszał. – Machnęła ręką.– Poczekajcie aż dojdziemy do Rosenfield, tam połowa dziewczyn chce być jak Święta Natalia od Ostrzy. Połowa dziewczyn pali śmierdzące kapciem papierosy, żeby być jak ona. Wyobrażacie to sobie! Palić papierosy, zamiast przehandlować je na coś dobrego do jedzenia! Ale one i tak nie są takie jak druga połowa dziewczyn z Rosenfield. Bo niektóre to palą fajkę. Rozumiecie.  – Obróciła dłońmi w ironicznie nabożnym geście. – Marnują dobry tytoń do fajki, zamiast kupić za niego jakieś wygodne ciuchy, bo chcą być jak pani towarzyszka Leila.  Zawsze miałam z nimi kosę, bo babcia mówiła, że pani towarzyszka i reszta komuchów to mordercy, a teraz się przekonają, że miała rację! – Zgrzytnęła zębami tak mocno, że ostatnie słowa zdawały się wypryskiwać z jej ust wraz z okruszynami szkliwa.
Dalej szli w milczeniu, z początku jeszcze całkiem weseli, potem coraz bardziej zmęczeni i źli. Powietrze zdawało się gęstnieć z każdą chwilą, błoto pod nogami robiło się coraz rzadsze, a rośliny przypominały teraz ciepłe, parujące, zielone cielska. Chociaż Marcelina zapewniła ich, że nie weszli i nie wejdą w złą zieleń, nie mogli pozbyć się wrażenia, że soczyste grube liście i jaskrawe kwiaty mają w sobie coś dziwnie zwierzęcego. Że po przecięciu wilgotnej zielonej skóry ukaże się krwiste czerwone mięso. Że wystarczy trącić jeden z żółto-czerwonych kwiatów pnączy gęsto oplatających pnie drzew, żeby wszystkie, z trzepotem tysięcy ptasich skrzydeł, zerwały się do odlotu.
Że dżungla oddycha razem z nimi i zabiera powietrze, zamiast je dawać. Duszno było jak w szklarni, a noc wcale nie przyniosła znaczącej ulgi.
Zatrzymali się, kiedy zaczęło się robić szaro. Nie rozbili obozu.
Marcelina bełkotliwie powtarzała, że nie wolno im zasnąć, a tak w ogóle to powinni już ruszać dalej. Mamrotała tak, zapierając się o ich ramiona, najpierw kazała się szczypać po rękach, potem zażądała, żeby strzelili ją w twarz. Kiedy obaj odmówili, warczała jeszcze przez moment po polsku, a w końcu usnęła. Głowa opadła jej na pierś.
Mads i Sasza byli na nią trochę źli, bo sami najchętniej by się położyli chociażby w błocie, między pijawkami, ale pamiętali o jej ostrzeżeniach. W końcu ona była stąd, oni nie mieli pojęcia, co może im grozić.
– Wiesz co, Saszka? – odezwał się Mads, jedną ręką trąc oczy piekące od pyłków i zmęczenia, drugą mocno przytrzymując Marcysię, żeby nie osunęła się w rzadkie błoto. – Tak na dobrą sprawę to Polaczek chyba jednak ma problemy z zasypianiem.
– Ej tam, psycholu. – Sasza splunął gęstą, ciemną śliną w korzenie drzewa, o które się oparł. – Jeśli ktoś ma problem z jej zasypianiem, to jesteśmy to my.
Marcysia obudziła się po kwadransie, może trochę później. Przeprosiła ich bełkotliwie, przepłukała buzię i oczy wodą z butelki i ruszyła przed siebie, a oni za nią. Nie mówili już nic, nie mieli siły. I tak byli blisko. Bardzo blisko.
Przed Rosenfield przywitał ich smród zgnilizny.

21 komentarzy:

  1. Rozdział już za długość ma u mnie plusa :) Ale to oczywiście nie wszystko. Powtarzam się, pod każdym Twoim tekstem się powtarzam, ale trudno, taka prawda: świetny styl, cały czas zachowujesz wysoki poziom. Nie ma tutaj niekończącego się podkreślania, jaki to ten świat jest zły i paskudny, w zamian budujesz i utrzymujesz klimat drobiazgami: samoróbka, kocia karma, bagnet Madsa, nóż Saszy, zmutowane (nieobecne) aligatory. To wszystko jest na porządku dziennym, dla nich nic dziwnego i ty również nie robisz z tego wielkiej sprawy. Żadnej sprawy. Bardzo podobał mi się opis złej zieleni - na moją wyobraźnię podziałał.
    Sasza absolutnie nie jest idiotą. Nawet ta jego naiwność nie jest naiwnością taką, jak my ją definiujemy; nawet to jest spaczone beznadzieją tego świata. Lubię Saszę. I lubię Madsa. Chociaż w tej części nie mogę go rozgryźć, ale poczekam do kolejnej, żeby napisać coś więcej. Marcysia jest bezbłędna - twarda dziewuszka, ale też emocjonalna i chyba nienawykła do samotności. Jej wybuch zrobił na mnie wrażenie, a potem zrobiło mi się jej tak bardzo żal. I Saszy. Saszy też. Generalnie śledzenie interakcji między całą trójką jest ciekawe.
    Koniec przygniata, ale oczywiście w intrygujący sposób. Niby wiem, co dalej, ale: co dalej?

    OdpowiedzUsuń
  2. Już komciuję, już xD

    Już od początku rzuca się w oczy długość tego rozdziału, co jest zdecydowanie na plus (czyżbyś sobie wreszcie wzięła do serca to marudzenie czytelników, że takie świstki z pralni serwujesz? xP). A że przy tym, wraz ze wzrostem objętości nie spadła jakość, to już w ogóle fajnie. Trochę się dowiedzieliśmy z tego rozdziału, przede wszystkim czemu Sasza i Mads się znaleźli sami w lesie, bo tego nie mogłam rozgryźć od samego początku tej historii. No bo w końcu skoro z mateczki Saszy taka szycha, to czemu jej syn błądzi gdzieś po mokradłach, ledwo uchodząc z życiem? Przydało się wreszcie jakieś wyjaśnienie, bo zazwyczaj bardzo skupiasz się na teraźniejszości i na bieżących wydarzeniach, przez co czytelnik też na jakiś czas zapomina o dręczących go wątpliwościach i przeżywa razem z bohaterami, ale po skończeniu lektury jednak zaczyna się zastanawiać i pragnąć nieco więcej informacji ;)
    Kolejną rzeczą było pochodzenie Madsa, które mnie też intrygowało. No i wreszcie się wyjaśniło - pół-Amerykanin, pół-Norweg xD
    Relacje między naszą trójką robią się coraz bardziej interesujące i choć niby nie czytam tego tekstu dla romansu, to i tak nie mogę się doczekać, co się z tego rozwinie ^^' A co do Saszy - owszem, czasem się pojawia taka myśl "aww, jaki pocieszny idiota 8D", choć nie powiedziałabym, że jest idiotą w dosłownym znaczeniu tego słowa i to rzeczywiście chodzi bardziej o jego naiwność i nieogarnięcie, niż to, że jest głupi. Bo nie jest, o *tuli Saszkę*

    O rewelacyjnym klimacie, jaki budujesz w tym tekście, pisali już inni wiele razy, pisałam też ja. W tym rozdziale jedna rzecz zwróciła moją szczególną uwagę, mianowicie "Święta Natalia od Ostrzy". Mam wrażenie, że gdzieś to już pisałam (a może jednak nie?), ale tak bardzo mi się to kojarzy ze "Świętą Alią od Noża" (dla niewtajemniczonych - Alią Atrydą z "Diuny"), co wywołuje mój absolutny zachwyt, jako że "Diuna" należy do moich ulubionych serii. Nie wiem, czy taki przydomek to przypadek czy też nie, ale i tak się zachwycam <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie, że autorka napisała, co autorka miała na myśli. Już ze wcześniejszych części uznałabym, że Sasza jest specjalnie „niedorozgarnięty”, żeby pokazać, jaki sprytny jest Mads. Sasza to jeszcze nie idiota, ale faktycznie czasem zmierza w tą stronę. Na razie jest to zabawne, ale z czasem możesz przeciągnąć, i okaże się bardziej irytujące i wtedy może mu się łatką oberwać, a skoro nie jest to twoim zamiarem ... to pozwól mu czasem też czymś zabłysnąć dla równowagi.
    Więcej uwag odsyłam, ze sklejonym tekstem, mailem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo rzadko czytam opowiadania fanowskie (poza analizami ;) a już praktycznie nigdy - opowiadania z fandomów, których nie znam. Tym razem zrobiłam wyjątek i nie żałuję.

    Opisy świata wyszły bardzo naturalnie, ktoś, kto nie zna gry, może się w nim spokojnie połapać, jeśli jest choćby trochę obeznany z konwencją postapową. Właściwie nie wiedziałam, co jest oryginałowe, a co Twoje. Bardzo fajnie wypadają wzmianki o różnych elementach tego swiata, szczególnie tych makabrycznych i obrzydliwych, o "złej" i mięsnej zieleni albo o olbrzymich aligatorach, które nie żyły tam, gdzie szli bohaterowie, bo było za czysto. Bardzo fajne dialogi, naprawdę masz do nich ucho ("to jest samoróbka, która koło Glocka nawet nie leżała i zaraz wybuchnie ci w rękach"). Mój ulubiony moment to scena ucieczki z dziury, szybka i dramatyczna jak trzeba, z błyskawicznie nadciągającym zagrożeniem, motywowaniem sie nawzajem bluzgami i przerywana pytaniami "dokąd masz wodę?" (świetny pomysł!). Za to w ostatnim odcinku miałam wrażenie, że przepychanek "ty jesteś dziwny - nie, to ty jesteś dziwna" było za dużo i niepotrzebnie zamulały akcję, jakby ich zadaniem było dodawać rozdziałowi objętości :>

    Nie wiem, czy za te 15-20 lat programowa niechęć między Polakami a Rosjanami rzeczywiście ma szansę zrobić się tak silna, jakby to był rok, nie wiem, 1945 (chyba że to element świata gry) ... ale przyznam, że ubawiłam się przy wzmiance o Smoleńsku. No i potwornie gryzie mnie to, że Sasza wciąż zwraca się do Marceliny per "Polaczku" (w jakim języku oni w sumie rozmawiają? Po angielsku? W jakimś volapuku?). Czemu nie "Polaczko"? ("полячка" to określenie neutralne, chociaż potoczne, ale po polsku brzmi obraźliwie). A może, lecąc rusycyzmem - "Polaczyszko"? Polaczyszka to wprawdzie rodzaj męski, ale przynajmniej koncówka i odmiana będzie się po polsku zgadzać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej.
      Dzięki za komentarz! Cieszę się, że Ci się podobało.
      W odpowiedzi na wątpliwość co do określenia "Polaczek" - zaznaczyłam przecież, jakim językiem posługują się bohaterowie. ;) Ja jednak używam tego a nie innego słowa, bo jest ono polskie i Polakom kojarzy się w konkretny sposób (a raczej na konkretne sposoby, bo poza ewidentnie pejoratywnym znaczeniem jest też zdrobnieniem). Nie lubię wtrącania zapożyczeń, chyba że dla bohaterów tekstu też jest to ewidentne zapożyczenie. Jednak pytanie o to, jakim słowem określał ją w oryginale, dało mi do myślenia - jakoś tak przyjęłam, że "Polack", ale to jednak brzmi kojarzy się zupełnie inaczej. Zrobię research na temat rosyjskich i hiszpańskich określeń, dzięki. Dziękuję też za pozostałe uwagi.
      Co do...
      "Nie wiem, czy za te 15-20 lat programowa niechęć między Polakami a Rosjanami rzeczywiście ma szansę zrobić się tak silna"
      Uwaga, mikrospoiler: to nie jest niechęć między narodami, to jest jedna małolata zakochana w polskim martyrolo.

      (Aha, gdyby ktoś się obruszył albo zdziwił, dlaczego odpisuję tylko na niektóre komcie - po prostu odpowiadam tylko na pytania, żeby nie nabijać sobie statystyki).

      Usuń
  5. "zaznaczyłam przecież, jakim językiem posługują się bohaterowie"

    Tak mi się wydawało - że pojawiła się taka wzmianka i że chodziło o jakiś wolapik, ale nie pamiętałam, w którym miejscu to było, żeby sobie sprawdzić.

    "jakim słowem określał ją w oryginale, dało mi do myślenia - jakoś tak przyjęłam, że "Polack", ale to jednak brzmi kojarzy się zupełnie inaczej."

    Nie, trop jest niezły. Zwykłe określenie narodowości to przecież "Pole", "Polack" jest lekko pogardliwe. Z "Pięknych dwudziestoletnich" pamiętam też, że "Polack" pojawiało się w starych amerykańskich filmach, używane jako wyzwisko. A jeśli nie chcesz używać zapożyczeń z rosyjskiego, to niech Sasza mówi "Polaczko". "Polack" jest przecież neutralne dżęderowo, a po polsku wygląda to teraz tak, jakby bohater dokładał starań, żeby koniecznie zwracać się do laski jak do faceta. Wrażenie przy czytaniu, przynajmniej dla mnie, jest takie, jakby ktoś przyciskał mi pięści do głowy i bardzo mocno pocierał kostkami palców.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nefariel, zgodzę się z tym, co pisze ML o polaczku-biedaczku: trochę dziwne, że do laski mówi w rodzaju męskim ( w sumie mnie tez to trochę irytowało) Polaczka-biedaczka... trochę dziwnie brzmi, ale może lepiej by pasowało (byłoby bardziej naturalne, używanie rodzaju żeńskiego do kobiety)?

    OdpowiedzUsuń
  7. Wciąga mnie to opko i często zaglądam w oczekiwaniu na kolejne rozdziały. Czyta się dobrze, łatwo ogarnąć świat przedstawiony, nawet ni w ząb nie znając realiów panujących w tym na czym było to wzorowane. Dialogi brzmią... po prostu po ludzku, widać, że to gadają nastolatkowie, gadają na swój wiek, że tak to ujmę.
    I szczerze nie ogarniam o co chodzi innym z tym, że polaczek jest dziwny. Brzmi swojsko. o:

    OdpowiedzUsuń
  8. No hej, przybywam z opinią.
    Zacznę może od tego, że (jak zwykle) piszesz bardzo składnie, czytelnie i realistycznie. Podoba mi się sposób, w jaki kreujesz zarówno bohaterów, jak i uniwersum. Szczerze, to za każdym razem, kiedy czytam coś Twojego, odnoszę wrażenie że masz od początku do końca idealnie poukładany cały plan wydarzeń, co chyba nigdy nie przestanie robić na mnie wrażenia, bo osobiście mam z tym koszmarny problem.
    Sasza jest całkiem słodki, jeżeli takie określenie nie brzmi zbyt absurdalnie, patrząc przez pryzmat klimatu opowiadania. Podoba mi się ta ciekawa naiwność i dziecinność w jego wykonaniu. O Madsie w sumie trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo chyba za mało jeszcze o nim było. Za to Marcelina, jak już ktoś wcześniej zauważył, istotnie jest bezbłędna, i moim zdaniem określenie 'Polaczek' nadaje właśnie jej postaci smaczku, nawet jeżeli forma jest męska.
    Jak zwykle - świetne, obrazowe opisy, nawet mimo tego, że nie szastasz zbytnio przymiotnikami.
    Podoba mi się realizm, ale o tym już wspomniałam.
    Cóż, nie powiem - wciągające. Niby rozdział długi, ale zostaje spory niedosyt przy końcu. Dobrze dawkujesz napięcie.
    Chyba tyle z mojej strony, czekam na kolejny rozdział. : >
    Weny, dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
  9. Jasne, może być bez bannera, jeśli Ci to przeszkadza. ;d
    [niebieskim-piorem]

    OdpowiedzUsuń
  10. Informuję, że Twój blog został przeniesiony do wolnej kolejki na ocenialni Krytyka Dla Odważnych z powodu opuszczenia załogi przez Deezee. Proponuję wybrać inną oceniającą, w tej chwili trzy z nich mają otwarte kolejki. Dodatkowo - na Twoim blogu od dawna nie pojawił się nowy post, więc dobrze byłoby zaznaczyć w komentarzu pod kolejką, że chcesz oceny pomimo przeterminowania.

    Pozdrawiam,
    Kniga (krytyka-dla-odwaznych.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  11. Hej.
    Informuję, że pojawiła się już ocena Twojego bloga na ocenialni KDO.
    Znajdziesz ją tu:
    http://krytyka-dla-odwaznych.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  12. Witam,
    mam nadzieję, ze nie wpadną teraz w kolejne tarapaty, Marcysia sprawnie się porusza i orientuje w tamtym terenie...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  13. Witaj, z tej strony Akira z Kompanii Przysięgłych. Chciałabym dowiedzieć się, czy jesteś nadal zainteresowana oceną swojego bloga.
    Liczę na szybką odpowiedź.
    Pozdrawiam ciepło,
    Akira

    www.kompania-przysieglych.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Cześć! Czy miałabyś coś przeciwko, jeśli już teraz zaczęłabym czytać Twoje opowiadanie? Nie wiem, co zdecyduje autorka bloga znajdującego się w tym momencie na pierwszym miejscu w kolejce, dlatego jeśli nie masz w planach żadnych zmian u siebie, tak po prostu byłoby mi wygodniej. Czekam na odpowiedź :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Każdy z nas boryka się z jakimiś problemami,
    większymi, bądź mniejszymi....
    Tak samo jak Dems, ja również przeżyłam 'małe piekło'.
    Dlaczego małe?
    Ponieważ było o wiele mniejsze niż piekło mojej idolki,
    mimo że już to było nadal walczę o samą siebie, codziennie....
    Chyba codziennie mam ochotę się poddać, zatracić się w smutku....
    Ale tak samo jak Demi walczę.
    Ponieważ uważam że całe nasze życie to pewnego rodzaju walka,
    wojna z naszym złym 'ja', naszymi smutkami, naszą depresją....

    http://bloglovatics-and-aboutlovatodemi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  16. Hej!
    Jestem nową oceniającą na ocenialni Niebieskim Piórem. Właśnie przed chwilą ukazała się ocena Twojego bloga. Zapraszam!

    OdpowiedzUsuń
  17. Neeeeef, czy to jeszcze będzie kontynuowane kiedyś? Bo nie wiem, czy mam się z nadzieją rozglądać za nowym rozdziałem czy nie. ;u;

    OdpowiedzUsuń
  18. Cześć! W związku z tym, że od roku nie pojawiła się na Twoim blogu żadna notka, chciałabym wiedzieć, czy dalej oczekujesz minirecenzji na projekt-mauritius. Jeśli w ciągu tygodnia nie dostanę odpowiedzi, będę zmuszona usunąć go z kolejki.

    OdpowiedzUsuń
  19. Witam,
    droga autorko co się dzieje, od tak dawna nic nie pojawiło się tutaj, a ja czekam wciąż na kontynuację....
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  20. O, proszę, rozwiązała się kwestia języka.

    Marcysia z jej "ja konta tamte puste dziewczyny" coraz bardziej odbija w stronę bycia irytującą, ale jest przy tym cholernie wiarygodna. Kto nie zaliczył tego etapu w nastolęctwie? ;)

    Złe rośliny kradną notkę. Po całości. Z mięsem i latającymi kwiatami. Zaginają nawet meandry genetyczne (ej, zaraz, przecież Marcysia już gadała z Madsem o jego pochodzeniu? Skleroza opkowa czy celowa?) i atak histerii. Generalnie dobrze sobie bohaterowie radzą, i fizycznie, i psychicznie. Aż zaczynam im kibicować, by wypełzli z tej dżungli.
    Och, i caryca jednak nigdzie nie wysłała małolatów!

    OdpowiedzUsuń