poniedziałek, 2 listopada 2015

Rozdział XI

Cześć! Strasznie przepraszam ludzi, którzy czekali na kolejny rozdział, ale opku się zmarło i musiałam odnaleźć wszystkie komponenty niezbędne do rzucenia zaklęcia wskrzeszenia. ;) Teraz postaram się wrzucać przynajmniej jedną albo dwie notki na miesiąc. Kolejny rozdział powinien pojawić się za parę dni.
Miłego czytania!

– Stać! – zakomenderowała Marcelina, zagradzając im drogę wyciągniętym ramieniem.
Mads przystanął natychmiast, Sasza potknął się w rzadkim błocie. Teraz to on wyglądał najgorzej z całej trójki, strasznie blady nawet mimo ciemnej opalenizny, i z głębokimi cieniami zdającymi się zachodzić z oczu aż na policzki.
Na porośniętej rzęsą powierzchni bagniska unosił się trup, wzdęty i cuchnący. Kołysany przez spowodowaną ich przyjściem falę obijał się o szary pień powalonego drzewa.
Marcelina zakryła usta i nos rękawem koszuli, skinęła ręką na chłopaków i szerokim łukiem ominęła spuchłe truchło.
Ruszyli za nią tak szybko, jak tylko mogli po nieprzespanej nocy, ale trup ciągle wydawał się być zbyt blisko. Obmywała go ta sama woda co ich. Z każdym ruchem wody zdawał się zbliżać coraz bardziej.
A potem Marcysia wyprowadziła ich na zalaną polanę. Tam trupów było więcej. Zaplątane w korzenie ogromnych mangrowców, spuchnięte, śmierdzące zgniłym gazem. Jednego woda obróciła na bok i teraz obijał się o gładki pień grubego drzewa. Mads jęknął, Sasza wzdrygnął się, jakby miał zaraz zwymiotować. Marcelina przyłożyła dłoń do ust.
Jego twarz nie była czymś, o czym można by tak po prostu zapomnieć. Oczy wypęczniały i zaszły krwią, podobnie jak usta, szeroko otwarte w niemym krzyku i wypełnione czymś, co natrętnie kojarzyło się z wychodzącymi gardłem wnętrznościami.
– Zobaczcie – powiedziała słabo Marcysia, miarowo poszturchując chłopaków w ramiona, żeby w końcu przestali patrzeć na te makabrycznie przegniłe zwłoki. – Jesteśmy już na miejscu.
Mads jeszcze raz omiótł spojrzeniem całą polanę. Nic, tylko trupy i brudna woda. W głowie kręciło mu się od smrodu. Nagle zdał sobie sprawę, że jeśli spróbuje cokolwiek powiedzieć, to rozpłacze się i rzygnie jednocześnie.
„Co mamy zrobić, skoro już tu doszliśmy”, chciał spytać. Zamiast tego zaczął się śmiać. Odrzucił głowę w tył, stał po kolana w śmierdzącym, rzadkim błocie i śmiał się, najpierw na cały głos, potem coraz bardziej ochryple, aż w końcu rzęził tylko, cały czas próbując skończyć. Zakrył usta obiema dłońmi, z oczu popłynęły mu łzy, ale nie mógł przestać się śmiać.
Marcelina najpierw odsunęła się od niego, przestraszona, ale zaraz złapała go za włosy, pociągnęła jego głowę w dół i przycisnęła do piersi, powtarzając mu do ucha:
– Już dobrze, psycholu, już dobrze, kurwa, już wszystko będzie dobrze, tylko się nie śmiej, kurwa, tylko zamknij ryj...
A Sasza stał obok, gapiąc się na nich szeroko otwartymi oczami.
– I co my teraz zrobimy – powiedział cichutko. – Skoro oni wszyscy...
– Zostaniemy tutaj – stwierdziła Marcelina.
– Ale...
– Po prostu rób, co ci każę, kacapie – wycedziła zimno. – Trzymaj go.
Pchnęła w jego stronę Madsa, który już się nie śmiał, tylko cicho pojękiwał. Sasza złapał bidoka i objął go ciasno, próbując utrzymać w pionie, a Marcelina przypadła do pnia drzewa i zaczęła się po nim wspinać, szybko i zwinnie jak małpka albo wiewiórka.
Sasza szturchnął Madsa w bok, gapiąc się cały czas na Marcysię.
– Popatrz, psycholu – powiedział słabo, głową wskazując korony drzew.
Na samej górze, między gałęziami, z zielonych liści wyrastały domy. Tak przynajmniej mogło się zdawać na pierwszy rzut oka. Nieduże, lekkie chatynki, oplecione zielenią i połączone sznurowymi pomostami, z ziemi wydawały się malutkie jak domki elfów.
Marcelina dziarsko złapała się jednej z nielicznych bocznych gałęzi, wychyliła się i schwyciła najniższy schodek drabinki linowej, wiszącej na wysokości pi razy oko pięciu metrów. Niezgrabnie puściła gałąź, odbiła się od pnia i zawisła na rozhuśtanej drabince.
Wisiała tak. I wisiała. Sasza jęknął słabo. Mads nie mógł się zmusić, żeby na nią spojrzeć.
I nie, nie spadła. Podciągnęła się na chudych rękach, z dołu rzeczywiście przypominających małpie łapki, pomajtała nogami i pewnie oparła się nimi o szczebelek. Dalej poszło jej już z górki – szybciutko wspięła się na samą górę i zniknęła im z oczu.
Sasza uśmiechnął się z nieprzytomnym niedowierzaniem.
– Niesamowita jest, co? – szepnął z podziwem, wpatrując się w spód podłogi domku, do którego właśnie weszła Marcelina.
Tymczasem drabinka zsunęła się niżej, a dziewczyna wychyliła się z ganeczku i pomachała im ręką. Spojrzeli po sobie.
– Dasz radę wejść? – spytał cicho Sasza, patrząc na Madsa z niepokojem słabo skrywającym powątpiewanie.
Sam wciąż wyglądał nie najlepiej. Oczy ropiały mu i łzawiły, a ręce dygotały jak choremu na malarię.
– Tak – odparł ochryple Mads. – Dam radę. Idź pierwszy.
– Na pewno?
– Ja pierdzielę, tak. Po prostu tam wejdź, okej?
– No dobra.
Sasza zakasał rękawy i zaczął się powoli, niezgrabnie wspinać po drabince. Mads patrzył na niego i czuł, jak nogi się pod nim uginają. Kiedyś miał lęk wysokości i za nic nie wszedłby na wysokość chociażby dwóch metrów, ale Nataszy Iwanownie udało się go z tego wyleczyć. Kiedy miał dwanaście lat, stwierdziła że to wstyd, żeby jej chłopiec bał się spadania, i zrzuciła go z klifu do morza. Natasza mogła być beznadziejnym ojcem, ale jej metodom wychowawczym nie można było odmówić jednego: skuteczności. Od tamtej pory Mads nie bał się wysokości. Nauczył się też pływać.
Sasza, oczywiście, nigdy się nie bał ani wspinaczki, ani spadania. Miał to w genach – przed wojną jego matka była pułkownikiem wojsk powietrznodesantowych, podobnie jak jej ojciec, syn Nocnej Wiedźmy służącej w stopniu majora.
I chyba tylko to mu pomogło, kiedy nagle, na wysokości jakichś dziesięciu metrów, z nikomu nieznanej przyczyny postanowił obrócić się i spojrzeć w dół. Zaklął głośno i znieruchomiał na moment, ale zaraz znów ruszył w górę. Miał już blisko, chwilę później już go nie było – zniknął w gąszczu zieleni.
Mads zamrugał szybko, spojrzał w górę. Poczuł, że robi mu się słabo.
Nie pamiętał, jak wchodził. Chyba którymś etapie coś paskudnego obok niego przeleciało, więc przestraszył się i przykleił całym ciałem do drabinki. Drabinka zaczęła się rozbujała się i rozkołysała na boki, a on omal nie spadł. W każdym razie poczuł się dużo lepiej, kiedy w końcu mógł stanąć na drewnianej podłodze – cienkiej i trzeszczącej, ale w miarę stabilnej.
Marcysia stała w drzwiach chatki, zapierając się o futrynę. Nachyliła się, podała mu rękę, pomogła wleźć. Puściła go dopiero kiedy upewniła się, że jest zdolny ustać o własnych siłach.
Mads wyminął ją, kurczowo przytrzymując się ściany, i wlazł do środka. Pomieszczenie było ciasne i nie bardzo dało radę się w nim ruszyć – połowę stanowiła kuchnia, a mniej więcej jedną czwartą zajmował Sasza, który zdążył już zaliczyć zwałę. Mads nawet się nie zaniepokoił – wpasował się tylko między niego a ścianę, czując, że sam zaraz uśnie.
Marcelina weszła za nim, przycupnęła między szafką a butlą z gazem. Komuś tak małemu i chudemu jak ona nie było tam nawet jakoś szczególnie ciasno. Dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją, nonszalancko oplatając ramieniem niebieską butlę, i wydała jakiś nieartykułowany dźwięk.
– Co? – wymamrotał Mads, do którego dopiero po chwili dotarło, że to chyba coś po polsku.
– A nic – odparła, przytulając policzek do ciepłej blachy. Wyglądała na okropnie, okropnie zmęczoną. – Taka piosenka, która sobie śpiewam, jak się czegoś strasznie boję.
– I co to znaczy?
Zawahała się przez moment, chyba szukając właściwego hiszpańskiego lub angielskiego słowa.
– To jest o... jeźdźcach – odpowiedziała powoli. – O jeźdźcach, którzy... O, już mam.
Uśmiechnęła się niewyraźnie.
– To znaczy „Przybyli ułani pod okienko”.
***
Obudziły go jaskrawe promienie słońca, wdzierające się do izby przez otwarte na oścież okna.
Marcysia już nie spała. Siedziała pod kuchenką, kolana podciągnęła pod brodę i gapiła się tępo w przestrzeń. Chyba niedawno się obudziła, bo oczy miała straszliwie opuchnięte, a włosy przylepione do brudnej, spoconej twarzy.
– Cześć, Mads – powiedziała ochryple. – Jak się czujesz?
– A jak mam się czuć? – wymamrotał, trąc oczy.
– Twój kacap jest chory.
– Co?!
– Twój kacap – powtórzyła ze zniecierpliwieniem – jest chory. I właśnie zastanawiałam się, czy cię nie obudzić, ale bałam się, że też cię trafiło. Dlatego pytam jak się czujesz. Zostaw go! – zirytowała się, kiedy Mads nachylił się nad Saszą, przerażony jak nie wiem. – Nic mu nie będzie. Jak się obudził, to rzygał, dałam mu pić i poszedł spać. Dobrze że ty się obudziłeś, trzeba tu trochę poogarniać.
Wskazała zamaszystym gestem wnętrze chatynki. Pod sufitem wisiał wielki plastikowy bidon, chyba wmontowany w dach.
– Wody nam nie zabraknie – mruknęła. – To filtr do deszczówki, przegotujesz to i masz dobrą pitną wodę. Gorzej z żarciem, została już tylko jedna pucha, tym suszem się nie najemy, a tu nic nie ma.
– Jesteś wielka – wymamrotał Mads, gapiąc się na filtr.
– Daj spokój, po prostu znam to miejsce. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Znałam tych ludzi. Mieszkałam tu.
– Przykro mi – powiedział cicho. Wciąż patrzył na filtr, a nie na nią.
– Ano tak, mieszkałam tu – powtórzyła Marcysia.
Wstała i przelała do wysokiej szklanki wodę ze stojącego na kuchence gazowej czajnika. Widać już wcześniej o to zadbała.
– Proszę, napij się – powiedziała z niespotykaną u siebie łagodnością. Podała mu szklankę, przysiadła na piętach. – Przyuczałam się tutaj do zawodu. Miałam być policjantką… to znaczy milicjantką, ale zawsze mówiłam tak, bo babcia nienawidziła tego słowa. – Uśmiechnęła się smutno. – Nauczyli mnie pływać, wspinać się, trochę strzelać. Może i słabo widzę, ale szło mi całkiem nieźle. – Westchnęła ciężko. – A potem babcia zachorowała i musiałam wrócić do domu.
Mads spojrzał na nią w końcu, a ona uśmiechnęła się szerzej, ale zaraz spoważniała.
– A potem sama nie chciałam wracać – powiedziała, odwracając wzrok i gapiąc się w bidon. – W tym domu mieszkała moja najlepsza przyjaciółka, wiesz? To znaczy kawałek wyżej, teraz się tam nie dostaniemy, bo nie ma drabiny, ale to była kuchenna część mieszkania jej rodziców. – Zamilkła na moment, znów westchnęła. – Nazywała się Misaka, była całkiem miła, a potem coś się stało i powiedziała, że jestem dziwką i nie chce mnie znać.
Zacisnęła dłonie na kościstych kolanach, zmrużyła oczy i zagryzła wargi. Nie wyglądała, jakby było jej smutno, ale musiała czuć się koszmarnie. Mads był zły na siebie, że nie umiał pocieszać ludzi.
Widząc jego wyraz twarzy, Marcelina zmusiła się do kolejnego, jeszcze bardziej zmęczonego uśmiechu.
– Pójdę się umyć – powiedziała, oburącz podnosząc dziesięciolitrowe blaszane wiadro, do którego musiała wcześniej nalać wody. – Nie wyglądaj z chatki i dopilnuj, żeby kacap nie wyglądał, jeśli się obudzi, okej?
– Jasne – mruknął.
Wiadro zdawało się ją przeważać, więc zaczął się zbierać, żeby jej pomóc, ale zanim zdążył wstać, Marcysia poradziła sobie bez niego.
– Tylko naprawdę nie wyglądaj, bo się wkurwię! – zawołała, wyciągając spod blatu jakieś szmatki i wychodząc na ganek.
Mads wzruszył ramionami. Nie bardzo rozumiał, o co chodzi z tym całym podglądaniem dziewczyn. Trzy lata temu Sasza wymyślił, że zajrzą przez okienko do łaźni rekrutek WDW. Zajrzeli, zobaczyli trochę piersi (jakby przez ubranie nie było widać, że dziewczyny się od nich różnią) i tyłków (też coś, miał swój), dostali ciężkie manto najpierw od rekrutek, potem od ich przełożonej, a w końcu od samej pani Tkaczenko, po czym uroczyście obiecali, że nigdy więcej nie wywiną podobnego numeru. Sasza wyglądał wtedy na naprawdę skruszonego. Mads też, chociaż nie miał bladego pojęcia, po co właściwie to zrobili.
Marcysia dość szybko wróciła do środka, ubrana w trochę wymiętolone i brudne, ale zupełnie suche ubranie: krótkie bojówki i pożółkły męski podkoszulek, za duży o nią chyba o połowę. Bez flanelowej koszuli wydawała się jeszcze mniejsza, ale nie wyglądała źle. Przy Carskim Siole za atrakcyjne uchodziły kobiety silne i muskularne albo mięciutkie i pulchne, ale Marcelina, mimo kruchej budowy, wcale nie wyglądała na słabą.
I miała jasną, szeroką szramę, zaczynającą się pod szyją, przecinającą kościsty mostek i niknącą pod rozciągniętym dekoltem poplamionej koszulki. Szramy były w cenie.
– Ty też idź się umyć, bo śmierdzisz – powiedziała ochryple, zabierając się za grzebanie w szafkach. – Porozwieszałam też wasze szmaty, sorry za ruszanie waszych gratów, to dla waszego zasranego dobra. Nie zaglądałam do żadnych pudełek ani niczego, zresztą i tak nie urządziłabym takiej maniany jak z tym beretem.
Mads pokiwał głową na znak, że rozumie, chociaż nieszczególnie dobrze mu było ze świadomością, że ktoś grzebał w jego plecaku. Nalał wody do wiadra i wyszedł na nieogrodzony taras chatynki.
Zobaczył las. Las ciągnący się aż po linię horyzontu, gęsty i nieprzenikniony. Chłopak spojrzał w prawo – las. Spojrzał w lewo – nic, tylko jasna, żywa zieleń, która zdawała się falować jak morze. Dżungla otaczała ich ze wszystkich stron. Teraz zdawała się być cicha i spokojna, zupełnie inna niż przez ostatnie dni.
Chyba byli bezpieczni.
Przynajmniej na razie.

4 komentarze:

  1. Hej!
    Z cyklu "nie mamy życia, więc napiszemy ocenkę"... napisałyśmy ocenkę! Jest tutaj:
    http://wspolnymi-silami.blogspot.com/2015/11/47-ocena-bloga-zapach-luizytublogspotcom.html
    Wyprzedziłyśmy nawet dodanie blogaska do kolejki!
    Ale mamy nadzieję, że chociaż trochę pomogłyśmy.
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Blog został dodany do Katalogu Euforia.
    Pozdrawiam, taasteful. ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. Jako że między tym a wcześniejszym rozdziałem była tak długa przerwa, postanowiłam przeczytać sobie całość od początku. I dobrze zrobiłam, bo rzeczywiście już nie wszystko dokładnie pamiętałam, dzięki czemu czytanie Twojego opka po raz było równie dużą przyjemnością jak za pierwszym razem ;)
    No ale do rzeczy, nowy rozdział (jak dobrze, że wreszcie się zmotywowałaś!). Można odnieść wrażenie, że Marcysia, Mads i Sasza zostali sami na tym świecie, co przybędą do jakiejś osady, to same trupy albo opuszczone domy. Mimo długiej przerwy nie odczułam jakiejś różnicy miedzy tym rozdziałem a poprzednimi, nadal czyta się dobrze i płynnie. W sumie zgrzytnęło mi tylko zdanie: "Sasza złapał bidoka i objął go ciasno, próbując utrzymać w pionie", ja wiem, że to taka stylizacja, ale ten "bidok" wydał mi się już jakąś przesadą, przynajmniej w narracji.
    Heh, bardzo lubię całą trójkę Twoich bohaterów, ale w tym rozdziale szczególną sympatię poczułam do Madsa. A przy czytaniu całości ogólnie do faktu, że to on, a nie Sasza, jest gejem (ja już tu kiedyś spoilerami sypałam, no ale to chyba nie jest spoiler, w końcu sama dajesz do zrozumienia w tekście, chociaż w taki "delikatny" sposób, że me likes <3). Że on bidulek nie rozumiał, o co chodzi z podglądaniem dziewczyn (choć jak dobrze rachuję, przy podglądaniu rekrutek WDW miał jakieś 11 lat, więc nie wiem, na ile można by to zrzucić też na jego wiek).
    I haha, teraz już wiem, co to WDW, powinnam najpierw przeczytać Twój nowy rozdział, zanim zabrałam głos na sb XD
    Teraz trzymam Cię za słowo, że będziesz wstawiała nowe rozdziały częściej, bo już prawie zdążyłam zapomnieć, jak bardzo lubię to opko. I oczywiście ciekawam, co dalej. I trochę się martwię o słodziaka Saszę, niby Marcysia mówi, że nic mu nie będzie, ale jakoś jej do końca nie wierzę xP

    OdpowiedzUsuń
  4. Opisy. Nadal dobre opisy, truposze, dawkowanie przeszkód i traum wszelakich. Jest kijowo, ale z przejaśnieniami. Można sobie podramować, a potem trzeba ogarnąć wodę i ubranie. O bohaterach nie umiem powiedzieć nic prócz tego, że są realistyczni - ale tka, to jest komplement. Dobrze napisanych bohaterów najtrudniej scharakteryzować.
    Z jakiegoś powodu historia z Misaką (o, jakieś azjatyckie wtręty?) ruszyła mnie bardziej niż ta polanka pełna zwłok.
    Cycki, tyłki, lęk wysokości! Erotyka w ilościach śladowych, ale to jest okej - bo i wyczerpanie, i młody wiek vel nie całkiem rozbudzeni bohaterowie.

    Ale Natasza ze zrzucaniem z klifu jest już chyba ździebko przerysowana.

    Hasz

    OdpowiedzUsuń